"Before you play two notes learn how to play one note - and don't play one note unless you've got a reason to play it." - Mark Hollis (1998)
Kiedy zapozna się już człowiek z historią i dorobkiem Talk Talk, zaczynają go dręczyć myśli, że może to tylko jakiś żart. Że może to wszystko nie zdarzyło się naprawdę. Trzeba zaznaczyć, że tego rodzaju rozważania wchodzą w rachubę dopiero po "odrobieniu" dyskografii zespołu, a to jest zadanie jedynie dla wytrwałych. Szarzy zjadacze muzyki kojarzą Talk Talk chyba tylko dzięki uprzejmości zespołu No Doubt i ich covera "It's My Life", ale nie ma się co dziwić. Osobom lubiącym słuchać muzyki z czystym sumieniem można polecić chyba tylko trzeci album formacji. Pozostałe "wykwity" są już miejscami zaporą dla wielu słuchaczy. Bo trochę strach ich słuchać, nie ma co... Jeśliby poważnie potraktować ich całą twórczość, to w skrajnych przypadkach trzeba by przestać słuchać muzyki w ogóle...Ale po kolei...
Zacznijmy od rdzenia całej historii, a mianowicie od rzadkiej wody przystojniaka i siły napędowej Talk Talk - Marka Hollisa.
"Mark was actually a very fun person to be around but when it came to music he was never frivolous." (Paul Webb, 2006)
Ten niepozornie wyglądający jegomość o duszy punkowca i głosie serafina od początku stanowił spiritus movens zespołu, czuwając jednocześnie nad każdym aspektem stanowiącym o charakterze grupy – pisał teksty, aranżował, produkował, Bóg wie co jeszcze...
W skład Talk Talk wchodzili także: Paul Webb - gitara basowa oraz Lee Harris na perkusji. Na drugim krążku dołączył czwarty muszkieter Tim Friese-Greene, alter ego Hollisa, ale również klawiszowiec, gitarzysta i zagorzały producent nagrań. Zespół istniał zaledwie 10 lat, a ich 5 albumów, to wszystko, co nam po sobie pozostawili. Jest jeszcze solowy album Hollisa, który traktować można śmiało jako podsumowanie twórczości i ambicji artystycznych introwertycznych Brytyjczyków.
1. "The Party's Over" (1982) Zaczęło się na miarę czasów. Album to typowy przedstawiciel new romantic. Jest nowofalowo, syntezatorowo i można rzec popowo. To taka melancholijna muzyka dyskotekowa lat '80, kilka singlowych przebojów ("Talk Talk", czy "Today"). W dłuższych kompozycjach zauważamy pierwsze próby budowania dramaturgii, tak charakterystycznej formy ekspresji dla dalszych dokonań muzyków. Bezwzględnie najsłabszy album grupy, który pamiętamy głównie dzięki programowanej perkusji i oczywiście głosowi Hollisa.
TALK TALK
2. "It’s My Life" (1984) Drugi produkt stanowi kontynuację myśli z pierwszej płyty, ale następuje szereg zmian w podejściu do tworzenia samej muzyki. Przede wszystkim do ekipy dołączył Friese-Greene, doświadczony już dźwiękowiec i muzyk zarazem. Szybko stał się prawą ręką, obojczykiem i płatem czołowym Hollisa. To jemu zespół zawdzięczać może wdrożenie do arsenału środków wyrazu żywych instrumentów – gitar, perkusji, czy choćby fortepianu. Zatem, choć jeszcze wierni synth-popowej stylistyce, Talk Talk wyruszają powoli na zupełnie nowe wody. Zyskują głębokie, pulsujące brzmienie, a dołączając do tego przebojowe zapędy i chwytliwe refreny w utworach takich jak: „Such A Shame” czy „It’s My Life” chłopcy zaczynają wreszcie na siebie zarabiać:)
3. "The Colour Of Spring" (1986) Zachęcone sukcesami EMI sypnęło groszem i chyba nie wiedziało jeszcze w co się pakuje, bo ambicje zespołu sięgały dużo dalej niż ktokolwiek mógł przypuszczać. To co kiedyś trzeba było przekazać za pomocą syntezatora teraz stało się możliwe przy użyciu znacznie szerszego spektrum narzędzi. I chłopcy bardzo poważnie wzięli się do roboty. Nagranie albumu zajęło im cały rok. Nie ma tu już śladu niedojrzałości artystycznej z dwóch pierwszych albumów. Jest raczej szokujący dla dotychczasowych fanów krok w nieznane, bo jak inaczej nazwać collage jaki przygotował Hollis i spółka. Zapętlone ze sobą inspiracje twórczością Can, Ottisa Reddinga, Burta Bachracha, jazzu lat '50 i '60, muzyki klasycznej( Bartók, Debussy, Sibellius) były tylko punktem wyjścia do stworzenia czegoś zupełnie nowego w historii muzyki. Z próby połączenia rocka, jazzu i muzyki poważnej Talk Talk, o dziwo wyszli zwycięsko. Żywe instrumenty, rozbudowane, stonowane, pełne napięcia i zmian emocji kompozycje, ale też pierwszy upust minimalizmu i największy sukces komercyjny zespołu w jednym.Doprawdy dziwne zjawisko, które ktoś w końcu określił mianem narodzin post-rocka. Rzecz, o której można pisać, ale największa przyjemność płynie jednak wyłącznie z obcowania z tą muzyką. Utwory takie jak "Happiness Is Easy" czy "Life's What You Make It" to najlepsze wizytówki nowych Talk Talk.
I DON'T BELIEVE IN YOU
4. "Spirit Of Eden" (1988)
"Talk Talk's fourth LP is the kind of record which encourages marketing men to commit suicide"(Q, October, 1988)
Żeby powstała taka płyta musimy na rok zamknąć czterech dorosłych mężczyzn w kaplicy londyńskich Wessex Studios i dać im wolną rękę. Talk Talk mogli sobie na to pozwolić . Trzecia płyta była przełomem komercyjnym, więc łasi mamony marketingowcy z EMI postanowili nie poganiać artystów. A ci, otoczeni świecami, dymami kadzielnymi i pewno nie tylko, drobiazgowo budowali konstrukcję doskonałą. Smakując dźwięki i łącząc je ze sobą, panowie najwyraźniej odkleili się na jakiś czas od rzeczywistości i czasu. I to słychać...I to jeszcze jak. Jeśli na nagranie jednego utworu ma się dwa miesiące, to można z nim zrobić wszystko. I na tej płycie słychać faktycznie wszystko, włącznie z odgłosami oddechów, skrzypnięć i ciszą. Bo to ona właśnie jest tu szkieletem. Utwory są jakby maźnięciami dźwięków na płótnie ciszy. Niepokojący perfekcjonizm lidera, nie zadowalającego się półśrodkami, odosobnienie i nieskończone próby poszukiwania ideału miały z pewnością nielichy wpływ na psychikę muzyków. Co stało się w tamtym czasie próżno dociekać, ale biorąc pod uwagę zawartość powstałego krążka, możemy przypuszczać, że pomijając spełnienie osobistych ambicji artyści ze wszelkich swych sił chcieli nam przekazać coś naprawdę ważnego...
"At the end of it marriages were collapsing, there were breakdowns, people resigning. That was definitely the result of that album" (Phill Brown, inżynier dźwięku)
Dzięki zaangażowaniu Friese-Greene'a album nabrał niesamowitej spójności. Dźwięk jest czysty, dryfujący pomiędzy wyrafinowaną ciszą a kakofoniami napięć, pełen przestrzeni i wibracji. Minimalizm zauważymy właściwie wszędzie. W muzyce, tekstach, głosie Hollisa...Wszystko to poprzetykane dźwiękami trąbki, skrzypiec, klarnetu, kontrabasu, czy choćby chóru z Chelmsford, sprawia niesamowite wrażenie...Emocje jakie mogą się zrodzić w słuchaczu podczas tej muzycznej (i nie tylko) uczty, to osobny rozdział historii. Nawet kiedy dźwięki eksplodują, a po ciele rozchodzą się dreszcze, nie sposób wybić się ze stanu bliskiego medytacji. Dość powiedzieć, że w "Edenie" na ten przykład jest szansa zrozumieć, co czuje pacjent, który dowiaduje się, że jednak nie ma złośliwego nowotworu...
Mimo, że wszystko wyraźnie tu słychać, to ciężko kategoryzować cokolwiek...Można powiedzieć kamień milowy post-rocka, można rzec melanż jazzu ambientu i klasyki...Lepiej jednak wyzbyć się potrzeby systematyzowania i naiwnie zanurkować w rajską tajemnicę...
Do studia Talk Talk weszli z zamiarem nagrania płyty, ale chyba nie poinformowali wcześniej swych mocodawców, że po zakończeniu nagrań nie chcieli już mieć ze swoim wytworem nic wspólnego.
Nigdy więcej nie zagrali na żywo.
I BELIEVE IN YOU
5. "Laughing Stock" (1991)
"I may as well attempt to describe the dawn for you" (Melody Maker, September 7, 1991- Jim Arundel)
Ostatnia płyta Talk Talk pojawiła się w tym samym czasie co np. "Nevermind" Nirvany. Choćby to może nam już dać sporo do myślenia.Porównywać tu nie ma czego, bo muzyka Talk Talk okazała się zaprzeczeniem grunge'owej energii. Tor wyznaczony przez poprzednie albumy prowadził w innym kierunku... Wycofywanie się , odwrót na pięcie, eksploracja niuansów introspekcji, minimalistyczna asceza, kontrast wszechogarniającej ciszy z miażdżącymi gitarowymi ciosami, martwe przestrzenie i zarośnięte ścieżki do kakofonicznych ogrodów, wokalizy Hollisa docierające jakby zza grobu i pokaźna ilość akustycznych instrumentów w tle, oniryczne stany perkusyjnego transu i porażające wyładowania gitar... Mówi sie, że Hollis pragnął sięgnąć do wiary, w poszukiwaniu czegoś ponadczasowego. Zresztą żywe instrumentarium miało być według niego gwarancją uniwersalności i nieśmiertelności muzyki.
Skrajnie nieprzewidywalna, stylistycznie szokująca otwartością płyta, wyłącznie dla miłośników adventurous music:) Pełen paradoksów i swobody album konsekwentnie zmierzający do kresu swoich (i słuchacza) możliwości...
Biblia wszelkiej maści introwertycznych smutasów, kalkowana z zapałem w wielu mrocznych piwnicach i garażach na całym świecie. I smutny gorzki żart z marketingowej muzycznej machiny...
RUNEII
6. Mark Hollis (1998)
Dig the silence! - zachęcali krytycy do pierwszej i ostatniej solowej płyty Marka Hollisa.
I sporo w tym racji. Autor już bez pomocy Tima Friese-Greene'a rozpisał na kilkanaście instrumentów i głos 47 - minutową ciszę. To konsekwentna kontynuacja wcześniejszych dokonań, wypełniona po brzegi jazzem i duchem minionych epok. Po rozimprowizowanych studyjnych eksperymentach Hollis powraca do konstrukcji przemyślanych i kompletnych, pozbawionych jednak nowoczesnej produkcji. Zapamiętale upaja się dźwiękami poszczególnych instrumentów i cofa się w czasie, wyczerpując stworzoną przez siebie ideę minimalistycznego post-rocka, wyciskając ją jak cytrynę do ostatniej kropli. Wolny od ulotnych obaw komercji Hollis tworzy nawiedzoną symfonię, równie nieopisaną jak czas i jego konsystencja...
Dwa poprzednie albumy Talk Talk miały zerwać z komercyjnym wymiarem muzyki i zaproponować zupełnie nową jakość. Solowe dzieło Hollisa doprowadziło tę ideę do skrajności. Zobowiązany kontraktem na jeszcze jedną płytę, Hollis namalował obraz muzycznej nirwany, zawieszonej poza czasem i miejscem, unicestwił formę, którą sam wcześniej powołał do życia, zamknął dyskografię zespołu i zakończył karierę. Był to zarazem jeden z najbardziej udanych comedown'ów w historii muzyki...
The Party's Over...
Historia Talk Talk to historia zmian. Niczym kolejne etapy życia człowieka obserwujemy narodziny, młodość, rozkwit, zmierzch i kres...To dlatego ich twórczość jest tak przekonująca i pełna. Bo opowiada nam historię prawdziwą, a nie wymyśloną na potrzeby rynku...
RareBirds
niedziela, 17 marca 2013
poniedziałek, 8 października 2012
Six Day War
Oh! What A Lovely War...
Zatytułowany z taką właśnie zastanawiającą ironią, debiutancki longplay brytyjskiej grupy Colonel Bagshot nie zatrząsł wcale listą Billboard'u w niezwykle bogatym muzycznie roku 1971. Co więcej, w ich rodzimym kraju nikt nawet nie pomyślał o wydawaniu ich płyt. Debiut miał miejsce jedynie w Stanach Zjednoczonych.
Śmieszna historia jest taka, że te fakty w czasach przedinternetowych (tak, tak:) sprawiły, iż ówcześni rockowi bibliografowie brali Colonel Bagshot za zespół z USA.
No, ale teraz, gdy mamy internet...
Oto nasi herosi! Rodowici Brytyjczycy z krwi i kości!
Dave Dover - bass, keyboardy
Terry McCusker - perkusja
Ken Parry - gitara, keyboardy
Brian Farrell - gitara, stylofon:)
Grupa powstała pod koniec lat '60. Grali dużo koncertów i nie nagrywali płyt. Ich twórczość, porównać możemy do niektórych dokonań The Beatles, The Moody Blues czy choćby The Strawbs. Album wyściełany jest 3,4-ro minutowymi protest songami o silnym antywojennym przesłaniu i mniejsza już z tym jak bibliografowie określają ten rodzaj muzyki: psychedelic rock, czy tzw soft-progressive... Ważne, że aranżacje są na najwyższym poziomie, że płyty słucha się z ogromną przyjemnością nawet po tylu latach, a "Pułkownik" potrafi czasem przyfasolić tak, że w pięty idzie!
Ów album z lat odległych, jak można się domyślić, jest jedynym longplayem Colonela i tu właściwie mógłbym już się pożegnać. Ale zostawiłem sobie na koniec ironiczną, a jakże, ciekawostkę...
Otóż utwór Six Day War, pierwszy na płycie, który tu dzisiaj pragnę zarekomendować, ten sam, którym brytyjski przemysł fonograficzny nie zechciał się nigdy z nami podzielić, i który właściwie wszyscy świetnie znamy...
No tak, właśnie...
A wszystko to za sprawą rezolutnego mistrza DJ-ki, który Six Days War wyciągnął z piwnicy po 30 latach od premiery, doprawił własnym sosem i sprzedał piosnkę tą już jako hit w wielkich nakładach ku uciesze wielu...
Oto jej oryginalna wersja: SIX DAY WAR
Zatytułowany z taką właśnie zastanawiającą ironią, debiutancki longplay brytyjskiej grupy Colonel Bagshot nie zatrząsł wcale listą Billboard'u w niezwykle bogatym muzycznie roku 1971. Co więcej, w ich rodzimym kraju nikt nawet nie pomyślał o wydawaniu ich płyt. Debiut miał miejsce jedynie w Stanach Zjednoczonych.
Śmieszna historia jest taka, że te fakty w czasach przedinternetowych (tak, tak:) sprawiły, iż ówcześni rockowi bibliografowie brali Colonel Bagshot za zespół z USA.
No, ale teraz, gdy mamy internet...
Oto nasi herosi! Rodowici Brytyjczycy z krwi i kości!
Dave Dover - bass, keyboardy
Terry McCusker - perkusja
Ken Parry - gitara, keyboardy
Brian Farrell - gitara, stylofon:)
Grupa powstała pod koniec lat '60. Grali dużo koncertów i nie nagrywali płyt. Ich twórczość, porównać możemy do niektórych dokonań The Beatles, The Moody Blues czy choćby The Strawbs. Album wyściełany jest 3,4-ro minutowymi protest songami o silnym antywojennym przesłaniu i mniejsza już z tym jak bibliografowie określają ten rodzaj muzyki: psychedelic rock, czy tzw soft-progressive... Ważne, że aranżacje są na najwyższym poziomie, że płyty słucha się z ogromną przyjemnością nawet po tylu latach, a "Pułkownik" potrafi czasem przyfasolić tak, że w pięty idzie!
Ów album z lat odległych, jak można się domyślić, jest jedynym longplayem Colonela i tu właściwie mógłbym już się pożegnać. Ale zostawiłem sobie na koniec ironiczną, a jakże, ciekawostkę...
Otóż utwór Six Day War, pierwszy na płycie, który tu dzisiaj pragnę zarekomendować, ten sam, którym brytyjski przemysł fonograficzny nie zechciał się nigdy z nami podzielić, i który właściwie wszyscy świetnie znamy...
No tak, właśnie...
A wszystko to za sprawą rezolutnego mistrza DJ-ki, który Six Days War wyciągnął z piwnicy po 30 latach od premiery, doprawił własnym sosem i sprzedał piosnkę tą już jako hit w wielkich nakładach ku uciesze wielu...
Oto jej oryginalna wersja: SIX DAY WAR
piątek, 6 lipca 2012
Shangri La
środa, 20 czerwca 2012
Sad Road To The Sea
Kolejni synowie Albionu ze wszech miar warci należytej uwagi - Leaf Hound - to wyważone, acz dzikie połączenie hard rock'a z tzw. rock'iem psychodelicznym...
Zwał jak zwał, ważne, że gros (czy jak kto woli tuzin tuzinów) tego , co chłopcy zmajstrowali ma w sobie fantastyczną moc i przestrzeń. Wszystko jest smakowicie dopieprzone i dosolone:) i brzmi w ten specyficzny sposób, którego ja osobiście wielce łaknę i pożądam, i który ośmielę się TU nazwać Muzyką Nieistniejących Soundtrack'ów...
Drugi studyjny album z roku 1971 o wymownym tytule "Growers Of Mushroom" i jedna tylko perełka z niego - utwór "Sad Road To The Sea" niechaj wystarczą za lakoniczny dowód powyższej tezy...
SAD ROAD TO THE SEA
Make me a road, a road for all to sea
Built of thoughts, to last me eternally
Please make me a road
Your sad road to the sea
Take off my load, my load is killing me
This load of thought is really agony
I'll make my last stand
With all that's left of me
Sad road where are you taking me
Along the coast of eternity
I don't know what's become of me
My sad road to the sea
My sad road to the sea
Zwał jak zwał, ważne, że gros (czy jak kto woli tuzin tuzinów) tego , co chłopcy zmajstrowali ma w sobie fantastyczną moc i przestrzeń. Wszystko jest smakowicie dopieprzone i dosolone:) i brzmi w ten specyficzny sposób, którego ja osobiście wielce łaknę i pożądam, i który ośmielę się TU nazwać Muzyką Nieistniejących Soundtrack'ów...
Drugi studyjny album z roku 1971 o wymownym tytule "Growers Of Mushroom" i jedna tylko perełka z niego - utwór "Sad Road To The Sea" niechaj wystarczą za lakoniczny dowód powyższej tezy...
SAD ROAD TO THE SEA
Make me a road, a road for all to sea
Built of thoughts, to last me eternally
Please make me a road
Your sad road to the sea
Take off my load, my load is killing me
This load of thought is really agony
I'll make my last stand
With all that's left of me
Sad road where are you taking me
Along the coast of eternity
I don't know what's become of me
My sad road to the sea
My sad road to the sea
czwartek, 7 czerwca 2012
Mona Mona
Piękne, mocne - łączące psychedelię i hard rock'a - granie z lat '70 wprost ze słonecznego Izraela. Grupa zwąca się wpierw The Churchills, potem Jericho Jones i w końcu Jericho...
Nas interesuje płyta "Junkies, Monkeys & Donkeys" - pierwszy album Jericho Jones z roku 1972.
Świetni, uzdolnieni muzycy, charyzmatyczny wokalista, kapitalne, chwytające i rzec by można przebojowe aranżacje + brzmienie, które zapewne jest już w naszych czasach - pomimo zaawansowanej inżynierii dźwiękowej - nieosiągalne...
Kawał soczystej i prawdziwej muzyki z lekka już zapomnianej, ale wciąż bezkonkurencyjnej!
Utwór "Mona Mona" niechaj będzie zachętą do zapoznania się z resztą tej jakże prostej i jakże ponadczasowej muzyki:)
MONA MONA
Nas interesuje płyta "Junkies, Monkeys & Donkeys" - pierwszy album Jericho Jones z roku 1972.
Świetni, uzdolnieni muzycy, charyzmatyczny wokalista, kapitalne, chwytające i rzec by można przebojowe aranżacje + brzmienie, które zapewne jest już w naszych czasach - pomimo zaawansowanej inżynierii dźwiękowej - nieosiągalne...
Kawał soczystej i prawdziwej muzyki z lekka już zapomnianej, ale wciąż bezkonkurencyjnej!
Utwór "Mona Mona" niechaj będzie zachętą do zapoznania się z resztą tej jakże prostej i jakże ponadczasowej muzyki:)
MONA MONA
niedziela, 29 kwietnia 2012
Old Man
OLD MAN
Old man look at my life,
I'm a lot like you were.
Old man look at my life,
I'm a lot like you were.
Old man look at my life,
Twenty four and there's so much more
Live alone in a paradise
That makes me think of two.
Love lost, such a cost,
Give me things that don't get lost.
Like a coin that won't get tossed
Rolling home to you.
Old man take a look at my life I'm a lot like you
I need someone to love me the whole day through
Ah, one look in my eyes and you can tell that's true.
Lullabies, look in your eyes,
Run around the same old town.
Doesn't mean that much to me
To mean that much to you.
I've been first and last
Look at how the time goes past.
But I'm all alone at last.
Rolling home to you.
Old man take a look at my life I'm a lot like you
I need someone to love me the whole day through
Ah, one look in my eyes and you can tell that's true.
Old man look at my life,
I'm a lot like you were.
Old man look at my life,
I'm a lot like you were.
Utwór o dziwnych losu kolejach z albumu "Harvest" z 1972 roku.
niedziela, 1 stycznia 2012
Birdman
Rare Birdman...
44 lata temu w Dzień Dziecka w prasie muzycznej pojawiła się notatka, zapowiadąjaca wydanie pierwszego singla grupy muzycznej o tajemniczej nazwie Giles, Giles & Fripp (bracia Michael Giles, Peter Giles oraz ich utalentowany kolega Robert Fripp). Już tydzień później do składu dołączył zasłużony muzyk orkiestr wojskowych Ian McDonald i tak to się Wszystko zaczęło...
Bezpośrednim efektem spotkania tych gentleman'ów był jedyny album owej formacji zatytułowany, a jakże: "The Cheerful Insanity of Giles,Giles & Fripp".
W dwa miesiące później, w listopadzie 1968 roku grupa rozpada się, a na powstałym w ten sposób kalorycznym nawozie kiełkuje nowy projekt o nazwie King Crimson.
Pierwszy album Króla na półki trafia dokładnie 10.10.1969 roku, a niespełna dwa miesiące później po ciężkiej nocy z 6 na 7 grudnia Jego zamek opuszczają Michael Giles i Ian McDonald, nie mogący znaleźć wspólnego języka z apodyktycznym Robertem...
Wiadomo, trochę szkoda, bo debiut KC był jedyny w swoim rodzaju i kto wie co mogłoby z tego wyniknąć.
Tak czy siak kończąc ten hagiograficzny wylew zmierzam do sedna, czyli do albumu formacji McDonald & Giles z roku 1970 pod takim właśnie tytułem.
Wydanie płyty McDonald and Giles" zbiegło się nieomal w czasie z wydaniem trzeciego krążka KC pod tytułem "Lizard" i można by długo rozwodzić się nad podobieństwami i różnicami obu zespołów ale to nie miejsce i nie czas na to. Dość będzie zacytować samego Michaela Giles'a: " Chcieliśmy stworzyć muzykę łagodniejszą, delikatniejszą, subtelniejszą, a ponadto, tak to ujmę, bardziej przyjazną kobiecie. Praca nad tą płytą była dla mnie uroczym przeżyciem!"
Cóż więcej dodać? Fakt. Płyta jest (na tle dokonań KC) nieomal popowym produktem, ale nie ujmuje to nic z jej niezaprzeczalnego uroku. W bogatym instrumentarium, poza klasycznymi pozycjami pojawiło się kilka ciekawostek. Michael: perkusja, ins. perkusyjne (min.: butelka mleka, gwizdek, piłka ręczna, czy choćby pudełko orzechów) oraz chórki, Ian: gitara, fortepian, organy, saksofony, flet, klarnet, cytra, śpiew i rozliczne hałasy (uff...)
Poza tym był jeszcze brat Michael'a Peter na basie, gościnnie Steve Winwood na klawiszach oraz Michael Blakesley na puzonie. Za aranżację i dyrygenturę sekcjami smyczkową i dętą w suicie "Birdman" możemy zaś być wdzięczni panu Mike'owi Gray'owi. Teksty na album napisał w większości nadworny tekściarz Karmazynowego Króla Pete Seinfeld.
Pośród zarejestrowanych utworów jest właśnie ten jeden, który pragnąłbym gorąco ocalić przed zgubą: suita "Birdman" - złożona z kilku przepięknych i bardzo różnych części historia pewnego jegomościa z miasteczka Walthamstowe, który postanowił ziścić wreszcie swoje marzenia o lataniu. To ponad 20 minut zmian stylów i temp, tworzących razem jedną z najbardziej niezapomnianych muzycznych podróży wszechczasów. King Crimson z pewnością nie powstydziłoby się "Birdmana" na którymś z wczesnych krążków...
Kariera zespołu McDonald and Giles niestety zakończyła się na tym jednym albumie i wcale nie poprawia mi humoru fakt, że takie też było założenie samych twórców... Założyć wreszcie swoje skrzydła i uciec przed wieczną zimą, gdzieś, gdzie nikt nic od nas nie chce... I gdzie nie ma Roberta Frippa...
44 lata temu w Dzień Dziecka w prasie muzycznej pojawiła się notatka, zapowiadąjaca wydanie pierwszego singla grupy muzycznej o tajemniczej nazwie Giles, Giles & Fripp (bracia Michael Giles, Peter Giles oraz ich utalentowany kolega Robert Fripp). Już tydzień później do składu dołączył zasłużony muzyk orkiestr wojskowych Ian McDonald i tak to się Wszystko zaczęło...
Bezpośrednim efektem spotkania tych gentleman'ów był jedyny album owej formacji zatytułowany, a jakże: "The Cheerful Insanity of Giles,Giles & Fripp".
W dwa miesiące później, w listopadzie 1968 roku grupa rozpada się, a na powstałym w ten sposób kalorycznym nawozie kiełkuje nowy projekt o nazwie King Crimson.
Pierwszy album Króla na półki trafia dokładnie 10.10.1969 roku, a niespełna dwa miesiące później po ciężkiej nocy z 6 na 7 grudnia Jego zamek opuszczają Michael Giles i Ian McDonald, nie mogący znaleźć wspólnego języka z apodyktycznym Robertem...
Wiadomo, trochę szkoda, bo debiut KC był jedyny w swoim rodzaju i kto wie co mogłoby z tego wyniknąć.
Tak czy siak kończąc ten hagiograficzny wylew zmierzam do sedna, czyli do albumu formacji McDonald & Giles z roku 1970 pod takim właśnie tytułem.
Wydanie płyty McDonald and Giles" zbiegło się nieomal w czasie z wydaniem trzeciego krążka KC pod tytułem "Lizard" i można by długo rozwodzić się nad podobieństwami i różnicami obu zespołów ale to nie miejsce i nie czas na to. Dość będzie zacytować samego Michaela Giles'a: " Chcieliśmy stworzyć muzykę łagodniejszą, delikatniejszą, subtelniejszą, a ponadto, tak to ujmę, bardziej przyjazną kobiecie. Praca nad tą płytą była dla mnie uroczym przeżyciem!"
Cóż więcej dodać? Fakt. Płyta jest (na tle dokonań KC) nieomal popowym produktem, ale nie ujmuje to nic z jej niezaprzeczalnego uroku. W bogatym instrumentarium, poza klasycznymi pozycjami pojawiło się kilka ciekawostek. Michael: perkusja, ins. perkusyjne (min.: butelka mleka, gwizdek, piłka ręczna, czy choćby pudełko orzechów) oraz chórki, Ian: gitara, fortepian, organy, saksofony, flet, klarnet, cytra, śpiew i rozliczne hałasy (uff...)
Poza tym był jeszcze brat Michael'a Peter na basie, gościnnie Steve Winwood na klawiszach oraz Michael Blakesley na puzonie. Za aranżację i dyrygenturę sekcjami smyczkową i dętą w suicie "Birdman" możemy zaś być wdzięczni panu Mike'owi Gray'owi. Teksty na album napisał w większości nadworny tekściarz Karmazynowego Króla Pete Seinfeld.
Pośród zarejestrowanych utworów jest właśnie ten jeden, który pragnąłbym gorąco ocalić przed zgubą: suita "Birdman" - złożona z kilku przepięknych i bardzo różnych części historia pewnego jegomościa z miasteczka Walthamstowe, który postanowił ziścić wreszcie swoje marzenia o lataniu. To ponad 20 minut zmian stylów i temp, tworzących razem jedną z najbardziej niezapomnianych muzycznych podróży wszechczasów. King Crimson z pewnością nie powstydziłoby się "Birdmana" na którymś z wczesnych krążków...
Kariera zespołu McDonald and Giles niestety zakończyła się na tym jednym albumie i wcale nie poprawia mi humoru fakt, że takie też było założenie samych twórców... Założyć wreszcie swoje skrzydła i uciec przed wieczną zimą, gdzieś, gdzie nikt nic od nas nie chce... I gdzie nie ma Roberta Frippa...
Subskrybuj:
Posty (Atom)