czwartek, 24 listopada 2011

Coś we mnie drzemie

 Kolejny z naszych ptasich dziwów jest okazem doprawdy wyjątkowym...
Oto trajektorią nad wyraz tajemną trafił wreszcie do nas jakoś z Wrocławia sprzed lat Archeopteryx Polskiego Rocka... 
 Z tych rzadkich prog-rockowych polskich brzmień z lat '70, którymi chwalić by się można pod każdą szerokością geograficzną mamy Niemena, SBB, Klan, zespół Anawa, a dalej to byłbym już ostrożny w ferowaniu wyroków...

 Okazuje się, że zaklętą zasłonę zapomnienia bezceremonialnie pozwolili sobie zerwać również panowie Romuald i Roman...


 Polskie Radio zaś wydało kompilację ich poczynań, gdyż panowie R&R muzykując sobie w najlepsze od 1968 roku aż do 1976 nie wystarali się o własnego longplaya... Co jest szokujące, bo materiał na płycie jest bardzo różnorodny, ale zawsze świetnie zagrany, zawsze pomysłowy, od big bitu po pulsujacą psychodelię...

 Jaka szkoda, że tak niewiele po nich zostało. Zaledwie odcisk rarebird'owego szkieleciku na płytce, której trzeba było długo szukać i mozolnie sklejać kawałek po kawałku... Melancholia ogarnia człowieka, kiedy widzi tak klasyczny przykład zmarnowanej szansy na wykorzystanie oczywistego potencjału, jaki drzemał był bez wątpienia w Romku i Romku, niech mi wolno będzie tak o nich powiedzieć...


 Pośród ich skromnej muzycznej spuścizny znajdziemy naprawdę sporo wyśmienitych muzycznie i artystycznie momentów. Takie numery jak... Zresztą próżna robota wyliczać...
Lepiej odnaleźć cały ten skarb i zachłannie go sobie zaskarbiać... 

 Na początku obecnego millenium miała jeszcze miejsce krótka koncertowa reminiscencja Romualda i Romana, ale zaraz potem słuch ostatecznie zaginął po tym tajemniczym ptaku czy gadzie? Tego nie wie nikt...









niedziela, 20 listopada 2011

Valley Of The Shadows

Nasz kolejny gość świetnie wpasowuje się w prezentowany tutaj ostatnio nurt. Podobnie jak Axelrod, również utalentowany kompozytor, aranżer i producent muzyczny, a dodatkowo niezwykle biegły klawiszowiec, nagrodzony kilkoma nagrodami Grammy w swym bogatym muzycznym życiorysie...
Aczkolwiek ostatni z wymienionych faktów, wbrew pozorom nie przyniósł Bob'owi James'owi, bo to o nim mowa, ani spektakularnych sukcesów, ani szczególnego uznania wśród wesołej jazzowej braci...

Urodzony w 1939 roku Bob James


to przede wszystkim kompozytor, ale i pianista, o czym przez wiele lat zaświadczał dziełem własnym jak i częstymi kolaboracjami muzycznymi.
Jego językiem jest jazz i jego okolice, jak fusion, czy smooth jazz, którego James jak się okazuje był jednym z prekursorów.

 Jego pierwszy, będę się twardo upierał, że znakomity longplay o tajemniczym tytule "One" światło dzienne ujrzał w 1974 roku.


  Oprócz sporej dawki jazzu otrzymujemy tu także bardzo przystępne i melodyjne fragmenty, także nie ma się co zżymać na style i tylko słuchać i słuchać. Przynajmniej kilka kompozycji warto z tej płyty ocalić dla pokoleń przyszłych. "Nautilus" to chyba najbardziej znana kompozycja Jamesa, samplowana z namaszczeniem w dziesiątkach utworów, "Night On Bald Mountain" - James'owska adaptacja znanego dzieła Modesta Musorgskiego, czy otwierający album "Valley Of The Shadows" - to absolutnie pierwsza rarebirdowa liga.

 I to własnie pierwszy utwór z albumu "One" chciałbym tu zaprezentować. Czy warto zapuszczać się na długie 9 minut w Cienistą Dolinę, czy jest coś tam na końcu tej wędrówki do czego warto z uporem iść wbrew wszystkim przeciwnościom?
 Ano posłuchajmy...

Pula Yetla

Tym razem mam ogromną przyjemność zaprezentować niezwykły żeński głos i niezwykłą jego posiadaczkę. Urodzona w ubiegłym wieku w RPA cudowna Letta Mbulu proszę państwa!


Tą niezwykle utalentowaną i żywiołową wokalistkę dla świata odkrył nie kto inny jak wcześniej wspomniany David Axelrod. To on w 1967 roku wyprodukował jej debiutancki album "Letta Mbulu Sings" i zaraz potem chyba jeszcze lepszy "Free Soul". Obie płyty zostały później już wydane w jednym pakiecie i moim skromnym zdaniem jest to pakiet obowiązkowy dla każdego, kto w głosie i w muzyce szuka wolności, przestrzeni i inspiracji... Bez podziału na kategorie...

Z albumu " Letta Mbulu Sings" 


pochodzi przecudnej urody kompozycja "Pula Yetla". Niech posłuży ona jako zachęta do zapoznania się z resztą twórczości tej skromnej gigantki wokalu. W utworze tym, w niespełna czterech minutach deszczu i burzy jest tyle pięknych, prostych i silnych emocji, że można by nimi obdzielić niejedną z dyskografii szacownych pieśniarek... Polecam...


The Fly

Jakiś czas temu, zupełnym przypadkiem, matematycznym zrządzeniem losu natrafiłem gdzieś wreszcie na twórcę, którego tworzywo z jakichś bliżej nieokreślonych względów nieomal w całości przypadło mi do gustu.

David Axelrod, bo o nim mowa, to urodzony w 1936 roku, amerykański kompozytor, aranżer i producent muzyczny.



Jego twórczość to w głównej mierze połączenie jazzu, rocka, funky czy choćby muzyki fusion... i jeszcze wielu innych sztuczek, które razem zawsze składają się na pełne tajemnicy, niekiedy wręcz transowe kompozycje rodem ze ścieżek filmowych nieistniejących filmów. To oczywiste uproszczenie nie jest na szczęście groźne dla samej muzyki. Wiele w niej zastanawiającej przestrzeni. Axelrod nie upychał zbytecznych dźwięków, brzmień, udziwnień w swoje - często inspirowane muzyką klasyczną, wierszami, czy nawet snami - małe arcydzieła.

Autor święcił również sukcesy na niwie producenckiej. Wiele wspólnych projektów z Cannonball'em Adderley'em, Lou Rawles'em, czy choćby The Electric Prunes, to jedynie te najbardziej znajome. O jego podopiecznych będę jeszcze zresztą wspominał, bo naprawdę warto. Tak samo, jak warto uświadomić sobie fakt, że twórczość Axelrod'a, to jedna z najlepszych samplowych pożywek dla młodych adeptów hip hopu...


Album "Song Of Experience"


z 1969 roku to jego drugi solowy projekt. Na tej znakomitej płycie Axelrod potwierdził swój niepowtarzalny styl i zaserwował nam 7 fascynujących opowieści opartych w wiekszosći na poezji William'a Blake'a. 
Prezentowany tu utwór "The Fly" wydaje sie być miarodajną wizytówką tego albumu, jak i niepodobnego do niczego innego stylu  ( bo jak tu skrzyżować Ennio Morricone z Lalo Schifrin'em) naszego zapomnianego mistrza! Posłuchajcie tylko tego basu! 


poniedziałek, 14 listopada 2011

Not So Good

  Kolejna ptaszyna... 
Niespodzianie załopotała mi przed nosem swym przebarwnym skrzydłem...
Spotkanie to z pewnością zapamiętam na długo, bo długo też przyszło mi na nie czekać. 

 W moich złotych latach radia muzyka miała inny ciężar i  gęstość też miała inną, i była czymś więcej niż tylko zapchajdziurą chwil umykających. Internet w swojej ówczesnej formie był jeszcze własnością armii, w sklepach królowały winylowe muzyczne kręgi, a pan na bazarowym straganie za śmieszne pieniądze oferował zaledwie pewną skończoność hitów z satelity na epickiej i wiernej do końca taśmie magnetofonowej...Potem dopiero, milion albumów później, zajaśniały na mym fonograficznym firmamencie szokujące jakością dźwięku srebrzyste odpowiedniki czarnych płyt...
 Radio było więc niegdyś jedyną alternatywą dla poszukujących i niezaspokojonych. Tylko, że słyszałeś tam jedynie to, co ktoś chciał, żebyś usłyszał...

 Niestety próżno szukać w mych zajmujących reminiscencjach zespołu Fields.
Żaden z wielbionych przeze mnie redaktorów muzycznych nigdy choćby nie napomknął o owej koalicji muzycznych wyrobników, aczkolwiek... Są to starzy dobrzy znajomi w pewnym sensie; wszak mamy tu założyciela formacji - Graham'a Field'a - któremu możemy w wielkim stopniu  podziękować  za klimat i niepowtarzalność dwóch pierwszych albumów wspomnianego niedawno Rare Bird. 
 Andy McCulloch pięknie bębnił nam na płycie "Lizard" King Crimson, zaś Alan Barry - gitarzysta - miał w swym zanadrzu, oprócz rzecz jasna talentu, dwugryfową gitarę( 6 strun + bas!), więc zaiste musiał być świetnym kompanem do grania rock'n'rolla. I oczywiście tak było...

Ich jedyny wspólny album Fields z 1971 roku ma wszytko, czego może sobie zamarzyć miłośnik muzycznej ornitologii...



 Jedyny problem związany z owym wydawnictwem to wybranie utworu, który najlepiej by je scharakteryzował. Dylemat ów pozostawiam tym, którzy płyty nie znają, pozostałych niezwykle gorąco zachęcam do lektury utworu pod przewrotnym tytułem "Not So Good"...




sobota, 12 listopada 2011

Sun Day

 Dzisiejszy wpis jest niezbitym dowodem niekonsekwencji wyborów jakie mają i będą miały miejsce w tymże arcytajemnmym projekcie mojego autorstwa. I nie chodzi tu rzecz jasna o samą ideę, która jest niezmienna, ale raczej o formę jej stosowania. Trudno to inaczej wytłumaczyć, podobnie jak próżno pisać o muzyce...

Zatem satis verborum...

 Człowiek(?), który nam dzisiaj zagra bez wątpienia był genialny w tym, co robił i zapewne - w związku z tym -  wiele razy zagości jeszcze w tych stronach. Dziś tylko próbka jego możliwości dla zaostrzenia apetytu, ale za to nie pozostawiająca złudzeń...Co do czego ? - trudno dociekać...
Bowiem nasz gość jak i cała jego spuścizna niełatwo dają się sklasyfikować i porównać z czymkolwiek. Zaś jego muzyka przeprowadza na zdumionych słuchaczach najróżniejsze eksperymenty i każe kochać albo nienawidzić, bezrozumnie utracić, albo instynktownie odnaleźć, wielbić lub odrzucić...




 Trudno wierzyć ziemskim hagiografom, którzy utrzymują, że Sun Ra, którego nazywają  też Herman Poole Blount urodził się w 1914 roku w Birmingham. Jak informują naoczni świadkowie inkarnacja Boga Słońca, wbrew wszelkim insynuacjom odwiedziła tylko Ziemię podczas swej podróży. Ra pochodził oczywiście z Saturna, a naszą skromną planetkę zaszczycił zaledwie na chwilę, zabierając swym napędzanym muzyką statkiem tych, którzy na niego od dawna czekali...




 Ja osobiście szykuję się już cierpliwie na Jego drugie przybycie i na szalony intergalaktyczny świst w nieznane, gdyż jego muzyka jakkolwiek ponadczasowa, pozostawia po sobie jedynie melancholijny i trudny do zaakceptowania niedosyt...




                        SUN RA - Live - Keyboard Solo (1980)

środa, 9 listopada 2011

More And More



Rzadkie ptaki...
W niniejszym blogu, począwszy od dzisiaj, pojawiać się będą przelotem zapomniani, fascynujący, pierzaści i oczywiście bardzo rzadko spotykani goście z niezliczonych muzycznych światów. Zawsze będzie to tylko jeden, jedyny "osobnik", powiedziałbym przedstawiciel swojego specyficznego gatunku. Jego tropem ciekawscy - nie bez trudu - dotrą wkrótce do całych stad, rozedrganych dźwięcznie chmar, a wreszcie do tonących w wiecznym świergocie gajów, gdzie drzewa wprost uginają się pod słodkim ciężarem opierzonych cudaków. Może i wam uda się tam uciec, choć na chwilę, od wszystkiego, od czego trzeba i warto czasem uciekać, by móc wreszcie z ulgą wyszeptać te dwa słowa: RARA AVIS...


Zacznę zupełnym przypadkiem od utworu grupy Rare Bird. 
Ten, a jakże, nieco już zapomniany band powstał w Wielkiej Brytanii dokładnie 42 lata temu i wydał ze swych trzewi zaledwie 5 albumów, lepszych i gorszych, ale to nie o nich mi tu pisać...

Oryginalny skład - 




Steve Gould (śpiew, bas, gitara, sax), David Kaffinetti (syntezator, fortepian elektryczny, klawinet, organy Hammonda), Graham Field (organy, fortepian, śpiew)oraz Mark Ashton (perkusja, śpiew) - zagrał razem zaledwie na dwóch pierwszych płytach. Potem osamotnieni panowie Gould i Kaffinetti wspierani byli przez liczne grono utalentowanych swych przyjaciół.


Nasz dzisiejszy "ptaszek" pod tytułem "More And More" pochodzi z czwartego z kolei longplay'a "Somebody's Watching" A.D. 1973 .




Utwory: 


1. Somebody's watching


2. Third time around


3. Turn your head


4. More and more


5. Hard time


6. Who is the hero


7. Dollars 


Skład:
- Steve Gould - (śpiew, gitara, sax, bas)
- Dave Kaffinetti - (fortepian elektryczny, klawinet, organy)
- Andy Curtis - (gitara)
- Nic Potter - (bas) [tak, tak, ten z Van der Graaf Generator]
oraz Fred Kelly - (perkusja)


Poza tym wśród muzyków sesyjnych udzielali się także: John Wetton (bas) - [a i owszem ten z Karmazynowego Zamku], Paul Korda, Nicky James - (obaj śpiew), Sammy Abu, Paul Holland, Allegra Matthews oraz Al Matthews - (instrumenty perkusyjne), jak również Andy Curtis - (gitara) i John Whetton - (bas)[nie ten z KC]. 


Numer 4 na płycie, utwór "More And More" - dlaczego on?
 z kilku powodów, bez wdawania się w zawiłosci kompozycyjne: 
- jeden z najbardziej skocznych, rytmicznych i unoszących utworów o rozstaniu ever
- wokal Stev'a Gould'a (jeden z naj...)
- końcówka 


Oto i on: 

http://www.youtube.com/watch?v=i50IuAKe4cI&feature=related


 I już. Pierwsze koty za płoty. Wierzę, że ów rzadki "ptaszek" godzien jest rozpoczęcia długiej, może niekończącej się przygody z zapomnianymi perełkami w bezmiernym oceanie przeciętności...


Wkrótce kolejne!